wtorek, 13 grudnia 2016

Recenzja książki "Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości" autorstwa Kristin Kimball

Książkę "Brudna robota" pożyczyłam od koleżanki z jogi. Przeczytałam o niej na blogu Marleny, zapamiętałam koguta na okładce i stwierdziłam, że na grudniowe wieczory ujdzie, pewnie nie powali, ale może chociaż będzie się ją dobrze czytało... Marlena wręczając zapewniła, że to książka "o nas" i że na pewno mi się spodoba. Żeby tylko! Pochłonęła bez reszty! Nie minęła doba a ja nie wierzę, że doszłam do tylnej okładki! Nie pozostało nic innego jak przejrzeć ją od początku, odnaleźć ulubione cytaty i zasiąść do recenzji.


Autorka opowiada historię swojego życia, opisuje miłość do wyjątkowego mężczyzny i wyboistą drogę z Manhattanu na podupadłą 200-hektarową (sic!) farmę, nieuprawianą od lat. 

Kristin poznała Marka zbierając dziennikarski materiał o młodych amerykańskich farmerach - jego autentyczność i szczerość zafascynowała i rozbroiła bohaterkę totalnie:
Nie lubił słowa "praca" - uważał, że brzmi negatywnie. Wolał mówić o "zajmowaniu się farmą", na przykład: dzisiaj zajmowałem się farmą przez czternaście godzin. Nie miał telewizora ani radia i był przekonany, że usłyszał o jedenastym września jako jeden z ostatnich ludzi w kraju. Nadal nie słucha wiadomości, bo są przygnębiające, a poza tym przeważnie i tak nic się z nimi nie da zrobić. Trzeba myśleć lokalnie i działać lokalnie. Jego definicja tego, co lokalne, nie wykraczała zanadto poza sześć hektarów ziemi, którą uprawiał. Należy starać się zrozumieć, w jaki sposób wpływamy na otoczenie. Na początku tylko plastik wzbudzał jego sprzeciw, ale z czasem zaczął odnosić się podejrzliwie również do wszystkich metali, których nie wydobył i nie wykuł osobiście.Twierdził, że gdy nadejdzie dla niego czas na budowę domu, chciałby go zbudować bez użycia gwoździ ani żadnego metalu, tak by po śmierci dom w całości obrócił się w kompost. Nigdy w życiu nie miał samochodu. Gdy musiał się gdzieś wybrać jechał rowerem albo autostopem. Od jakiegoś czasu wydał wojnę słowu "powinność" i dzięki temu stał się szczęśliwszym człowiekiem. Uważał ekonomię rynkową i anonimową wymianę za nudne. Lubił sobie wyobrażać farmę, na której w ogóle nie byłoby obiegu pieniędzy, tylko wymiana dobrej woli i przysług. Według jego teorii należało zacząć od rozdawania rzeczy, najlepiej dużych, wartych co najmniej tysiąc dolarów. Twierdził, że ludzie w pierwszej chwili są speszeni takim dużym prezentem i próbują się jakoś zrewanżować, dając ci w zamian coś równie dużego, a potem ty dajesz im coś innego i oni dają ci coś innego, i wkrótce już nikt tego nie liczy. Przedmioty po prostu przepływają z miejsca, gdzie jest ich zbyt dużo, do miejsca, gdzie są potrzebne. Taki przepływ ma osobisty charakter, daje zadowolenie i wszyscy czują się z tym dobrze. Ten facet, to zupełny wariat, pomyślałam. Ale jeśli ma rację?
Po tym jak elegancka dziewczyna z miasta i niepoprawny idealista w słomkowym kapeluszu zdecydowali się na wspólne życie, każdego dnia uczyli się siebie w warunkach co najmniej ekstremalnych. Weryfikowali swoje marzenia i stawiali czoła niezliczonym przeciwnościom. Drewniany dom bez gwoździ nigdy nie powstał - młodzi zakochani zamieszkali w zimnym, murowanym baraku pełnym szczurów. Farma, którą udało im się najpierw dzierżawić, a potem zakupić, przerażała ogromem areału i przytłaczała ilością pracy, ale na gliniastych zaniedbanych terenach udało się stworzyć miejsce, które wynagrodziło ciężką pracę obfitością zbiorów.
Obydwoje, Mark i ja, jesteśmy pierwszym pokoleniem farmerów w naszych rodzinach. Farmę, którą razem stworzyliśmy, zależnie od punktu widzenia można uznać za staroświecką albo bardzo nowoczesną. Użyźniamy ziemię przekompostowanym obornikiem i przyoranymi nawozami zielonymi, nie używamy pestycydów ani herbicydów, produkcja farmy jest wysoce zróżnicowana a większość prac zamiast traktora wykonują konie. Nasze poletka pooddzielane są od siebie żywopłotami i kępami drzew. Mamy własną plantację klonów cukrowych, zaczątki sadu, mnóstwo pastwisk i łąk, z których zbieramy siano, oraz ogród z wieloletnimi ziołami i kwiatami. Ręcznie doimy krowy. Ich mleko jest bardzo tłuste, a masło, które z niego robimy, żółte jak nowojorskie taksówki. Żywnością, którą wytwarzamy karmimy setkę ludzi. Naszym celem jest zapewnienie im wszystkiego, co składa się na całoroczna zdrową dietę. Dostarczamy im wołowinę, kurczaki, wieprzowinę, jajka, mleko, syrop klonowy, zboża, makę, suszoną fasolę, zioła, owoce i czterdzieści rodzajów warzyw.
Życie, które dla Marka było oczywistością, dla Kristin stanowiło nie lada wyzwanie. Całkowicie kontrastowało ze znaną jej codziennością w mieście, wymagało wiele fizycznej pracy, oswojenia się z niewygodami, ziemią i brudem, ale dawało satysfakcję, której autorka nie znała nigdy wcześniej. 
Uprawa ziemi wrasta w człowieka i sprawia, że inne zajęcia przestają być atrakcyjne. Obsiane hektary stają się całym twoim światem i zaczynasz sobie uświadamiać, że to właśnie w tym innym świecie, który znałeś przed laty - świecie dekoderów cyfrowych, mieszkań przypominających klatki, jedzenia na wynos, centralnego ogrzewania i klimatyzacji, w świecie, który niemal zupełnie pozbył się niewygód - że to właśnie tam byłeś czegoś pozbawiony, że tamten świat odbierał ci radość płynącą z pragnienia, wysiłku, pokonywania trudności i znaczących osiągnięć. Farma stawia wymagania i jeśli nie dasz jej dość z siebie, to będziesz musiał się ugiąć przed pierwotnymi siłami dzikiej natury i rozkładu. Dajesz więc, a potem dajesz jeszcze więcej, dajesz do zupełnego wyczerpania. Dopiero wtedy farma odwdzięcza się obfitością i wypełnia po brzegi nie tylko piwnicę na warzywa, ale także to wyschnięte, zachwaszczone poletko, które nazywamy duszą.
Kristin oczarowała mnie celnością spostrzeżeń, plastycznością opisów, ciepłem i serdecznością z jakimi opowiada o swoim wyjątkowym, jak na nasze czasy i rzeczywistość, życiu.
W mieście krajobraz niemal w całości składa się z przedmiotów przeznaczonych na sprzedaż i jest prawie niemożliwe wyjść z domu i nie kupić czegoś, nawet jeśli to tylko gazeta, kubek kawy albo bukiecik kwiatów z koreańskiego targu. Tutaj, gdy przez całe dnie nie kupowałam niczego i nie pojawiało się w moim polu widzenia nic przeznaczonego na handel, a nawet nie odpalałam samochodu i nie zużywałam benzyny, zaczęłam czuć bolesne objawy odstawienia. Jedynymi miejscami, w których można było robić zakupy w promieniu piętnastu kilometrów od farmy, były sklep spożywczy i sklep metalowy. W niedzielę jeździłam do tego pierwszego i prowadziłam pusty wózek po alejkach, otoczona światłem jarzeniówek i monotonną muzyczką. Coraz częściej jednak nie przychodziło mi do głowy nic, co naprawdę byłoby nam potrzebne, ani nic, czego ja sama naprawdę bym chciała, i wózek pozostawał pusty aż do kas.
W niektórych miejscach utożsamiałam się z autorką bez reszty... 
Farma, którą chcieliśmy stworzyć, była tylko mrzonką, odległym marzeniem, ale obydwojgu nam to marzenie stawało się coraz droższe. Przypominało to uczucie rodziców do dziecka, jeszcze przed jego urodzeniem. Byłam w tym wszystkim nowa i zupełnie zielona, ale jeszcze nigdy w życiu na niczym nie zależało mi równie mocno. Pokochałam również pracę, choć było jej tak wiele. Świat zawsze wydawał mi się niepokojąco chaotyczny, oszałamiała mnie konieczność nieustannego dokonywania wyborów i przekonałam się, że jestem znacznie szczęśliwsza, gdy skupiam się na podstawowych sprawach. Po raz pierwszy wyraźnie widziałam związek pomiędzy własnymi działaniami a ich konsekwencjami. Wiedziałam, dlaczego robię to, co robię i wierzyłam w to. Czułam, że przepaść między tym za kogo się uważam, a tym, co robię naprawdę , zaczyna się kurczyć. Stopniowo stawałam się coraz prawdziwsza. Czułam, że moje ciało się zmienia, by spełniać stawiane mu wymagania. Potrafiłam już podnieść uprząż i zarzucić ją na grzbiet Sama, nie dostając przy tym zadyszki. Potrafiłam swobodnie nieść dwa dwudziestolitrowe wiadra, drobiąc przez stodołę jak chiński chłop. Zawsze pociągały mnie puste w środku, błyszczące tandetą natychmiastowe gratyfikacje, a teraz zaczęłam się przekonywać jaki spokój wewnętrzny dają wielkie wyzwania. 
Odnajdywałam się również w opisach popełnionych błędów i stosowanych półśrodków. 
Nie kupiliśmy taczki za dwieście pięćdziesiąt dolarów, narzędzia zupełnie podstawowego i niezbędnego do codziennej pracy na farmie, gdzie trzeba przewozić ciężkie rzeczy. Teraz nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak sobie bez niej poradziliśmy. Kupiliśmy ją dopiero w środku drugiego sezonu. Mieliśmy za mało węży do wody i przez to marnowaliśmy mnóstwo cennego czasu na odpinanie ich i przeciąganie z jednego miejsca w drugie albo na noszenie ciężkich wiader. Przeliczyliśmy się również co do naszej szklarni. Gdy sadzonki były już spore, pewnej nocy temperatura nieoczekiwanie spadła i wszystkie sadzonki zwiędły, delikatne listki i łodyżki poczerniały od mrozu. Było już za późno, żeby zaczynać wszystko od początku, a kupowanie nie mieściło się w naszym budżecie. 
Gdy dotarłam do fragmentu o wsparciu sąsiadów, wzruszyłam się prawie do łez.
Udało się dzięki ludziom z naszego miasteczka, dzięki temu, że nas zaakceptowali. Przez całą jesień i zimę czułam, że przyglądają się nam uważnie, chcąc sprawdzić nasze zaangażowanie. Byli życzliwi, ale nie śpieszyli się z osądami. Na wiosnę patrzyli jak coraz bardziej wgryzamy się w pracę, przyglądali się naszym zmaganiom i przekonali się, że nie jest to dla nas zabawa. Oni sami uważali się za obywateli drugiej kategorii. Mieszkali z daleka od kipiących energią i wpływowych miejsc na świecie, w miejscowości tak małej, że często zupełnie o nich zapominano. Gdy włączyliśmy się w tę społeczność, chyba uznali za swój obowiązek wspierać nas. 
Trochę wewnętrznego sprzeciwu wywołał u mnie fakt, że książka jest niesamowicie mięsna - pełno w niej krwi, steków, serc, flaków i wątróbek. W swoich opowieściach, autorka poświęca dużo więcej uwagi zwierzętom, mleku i mięsu niż roślinom. Z czułością opowiada o swoich kurach, świniach, krowach i koniach, a jednak je zabija, patroszy i zjada... Opisy ubojów były bardzo realne i plastyczne, tak bardzo, że przyprawiały mnie o mdłości. Podobało mi się w nich tylko to, że Kristin nie miała nic do ukrycia, nazywała rzeczy po imieniu i nie udawała, że jest inaczej. Scena, w której odbierała świeżo upieczonej krowiej matce jej malutką jałówkę zaraz po urodzinach, smuci do tej pory. To prawdziwe przedstawienie farmy mleczno-mięsno-warzywnej utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie chcę hodować zwierząt.


Pozycja zdecydowanie warta jest uwagi! Autorka przede wszystkim pokazuje, że każdy może tak żyć, wrócić do korzeni i czerpać radość z obcowania z przyrodą i uprawy ziemi, choć nie ukrywa, że nie jest to życie łatwe i wygodne. Fakt, że to młode narzeczeństwo porwało się na rozkręcanie 200-hektarowej farmy praktycznie bez pieniędzy, udowadnia jak bardzo je przeceniamy i hołubimy, podczas gdy w życiu może chodzić o coś zupełnie innego. Myślę, że nie raz jeszcze wrócę do tej książki i niejedną inspirację w niej odkryję!

4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Jest wspaniała!

      Bardzo prawdziwa, trzeźwe spojrzenie, dużo frustracji, nieporozumień, zmęczenia i bólu... Masa była też pozytywów :D

      Usuń
  2. Mnie irytowała początkowa naiwność bohaterki co do tego, skąd się bierze jedzenie i ile pracy to wymaga. Zastanawiałam się, jak można być tak nieświadomym, tym bardziej, że autorka była dziennikarką. Za to opisy produkcji syropu klonowego... Piękne! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja sobie myślę, że każdy kto zwyczajnie nie uprawiał warzyw i nie wytwarzał jedzenia po prostu nie wie ile pracy to wymaga. Tym bardziej, że w dzisiejszym świecie ceny żywności wcale nie odzwierciedlają nakładu pracy, który trzeba włożyć, żeby ją wytworzyć... :(

      Co do naiwności, to czytałam niedawno książkę "Eksperyment Utopia". Jej autor dopiero był naiwny!

      Usuń